Czy balsam aktywujący opaleniznę Nivea sun protect & bronze pomoże bladziochowi się opalić?

Czy balsam aktywujący opaleniznę Nivea sun protect & bronze pomoże bladziochowi się opalić?

Z natury jestem blada; zimą biało-blada, latem natomiast blado-czerwona. Taki już mój urok, który w pełni akceptuję. Co prawda nieraz przy próbie zakupu podkładu lub pudru przysłowiowy "szlak" mnie trafia, ale psychicznie daję radę. Nie raz w życiu próbowałam się opalać; twardo leżeć na słońcu, czy godzinami pływać w wodzie, bo przez tą, ponoć, szybciej "łapie". Moje kąpiele słoneczne zawsze kończą się fiaskiem. Albo nie widać żadnej różnicy, albo przypominam pomidorka :D Podsumowując to na szybko, to z listy moich marzeń wykreśliłam opaleniznę.

Miesiąc temu otrzymałam z klubu #PrzyjaciółkiNivea paczkę niespodziankę, w której to znalazłam balsam aktywujący opaleniznę Nivea Sun protect & bronze, który być może przywróci opaleniznę na listę moich marzeń. W ciągu minionego miesiąca słoneczko prażyło całkiem fajnie, więc testować mogłam do woli. Słońce i dziś praży niemiłosiernie, termometr w cieniu pokazuje 27 stopni, a ja piszę do Was z kocyka rozłożonego między kozuchami. Wydaje mi się, że będę musiała szybko kończyć bo kozunie za bardzo zbliżają się do niezapominajek sąsiadki :P
Przyznaję się, że nazwa produktu mnie kupiła. Balsam aktywujący opaleniznę, czy to nie brzmi ekstra? Za to działanie odpowiadać ma ekstrakt roślinny z lukrecji, którą swoją drogą uwielbiam. Nie tylko za smak, ale także za zdrowotne działanie.

Dla tych bardziej dociekliwych to cały skład produktu prezentuje się tak:
Aqua, Homosalate, Octocrylene, Alcohol Denat., Butyl Methoxydibenzoylmethane, Ethylhexyl Salicylate, Caprylic/Capric Triglyceride, Ethylhexyl Cocoate, Octyldodecanol, Bis-Ethylhexyloxyphenol Methoxyphenyl Triazine, Glyceryl Stearate, Hydrogenated Coco-Glycerides, Phenylbenzimidazole Sulfonic Acid, Glycyrrhetinic Acid, Tetrasodium Iminodisuccinate, Cellulose Gum, Tocopheryl Acetate, Glycerin, Tapioca Starch, Sodium Stearoyl Glutamate, Cetearyl Alcohol, Xanthan Gum, Acrylates/C10-30 Alkyl Acrylate Crosspolymer, Dimethicone, Silica Dimethyl Silylate, Trisodium EDTA, Sodium Chloride, Sodium Hydroxide, Phenoxyethanol, Methylparaben, Linalool, Limonene, Butylphenyl Methylpropional, Benzyl Alcohol, Alpha-Isomethyl Ionone, Citronellol, Eugenol, Coumarin, Geraniol, Parfum

Według producenta, specyfik ten ma zapewnić nam ochronę na słońcu dzięki filtrom SPF 30, UVA oraz UVB. Dodatkowo ma on przyspieszać sam proces opalania. Oraz regulować jego przebieg w taki sposóļ by nasza opalenizna była równomierna. To właśnie tutaj czynny udział brać ma ekstrakt z lukrecji.

Bladzioch po kilku kąpielach słonecznych z Nivea sun protect & bronze przestał być kompletnym bladziochem

Choć w teorii powinnam używać kremów z filtrem SPF 50 to tym razem zaryzykowałam używanie otrzymanego balsamu z filtrem SPF 30. I powiem Wam, że się nie spiekłam :D Kto zagląda na naszego Instagrama, ten wie, że każde popołudnie spędzam ze zwierzakami na spacerze. Średnio zajmuje mi to 2 godziny. Balsam Nivea w ostatnim miesiącu towarzyszył mi prawie każdego dnia i teraz żałuję, że przed jego stosowaniem nie zrobiłam żadnego zdjęcia do porównania. A nie zrobiłam, bo nie liczyłam, że będzie widać jakąś różnicę. Ale wystarczy, że wyobrazicie sobie białą ścianę, więc tak z grubsza wyglądałam :P Dziś już nie jestem biała, choć moja karnacja nadal jest bardzo jasna. Co ciekawe, z ostatnich spacerów nigdy nie wróciłam spieczona, nigdy nic mnie nie piekło, a tym bardziej nic nie spaliłam.
Jeśli chodzi o opaleniznę to ta faktycznie jest równomierna. Jak na tą chwilę nie dostrzegam żadnych plam ani przebarwień. Prawdę mówiąc to jestem w szoku, bo nie spodziewałam się żadnego efektu, a tym bardziej efektu równomiernie opalonej skóry.

Czy ochrona ubrań przed plamami naprawdę działa?

Odpowiadając krótko? Tak. Na żadnym ubraniu, które ostatnio nosiłam nie zauważyłam żadnych plam, które spowodowane mogłyby zostać przez balsam protect & bronze. Na opakowaniu produktu znajdziemy informację, że intensywność żółtych plam redukowana jest po praniu. Ale ja nie do końca rozumiem ten dopisek, bo nawet przed praniem tych żółtych plam nie widziałam. Owszem, nie pływałam w basenie w czasie aplikowania produktu i zawsze starałam się stosować go tak by ten jeszcze nie wchłonięty nie miał styczności z ubraniami. No i najważniejsze; nie nosiłam śnieżnobiałych ubrań, a raczej kolorowe, więc moje spostrzeżenia mogą po prostu wynikać z ostrożności.
Eveline | Oh! My Lips, Matt Lip Kit Liquid Matt Lipstick & Contour Lip Liner | Zestaw do makijażu ust: matowa pomadka w płynie i konturówka w kolorze 02 Milky Chocolate

Eveline | Oh! My Lips, Matt Lip Kit Liquid Matt Lipstick & Contour Lip Liner | Zestaw do makijażu ust: matowa pomadka w płynie i konturówka w kolorze 02 Milky Chocolate

Przyznaję się; jeśli chodzi o matowe pomadki to po prostu straciłam głowę. Nie mogę powstrzymać się przed nabywaniem nowych. Zważywszy wtedy, kiedy słyszę sporo pochlebstw. Ok, nie wytrzymałam i tym razem, więc moja kolekcja powiększyła się o nowy nabytek w cudownym! kolorze mlecznej czekolady. Nazwa zdecydowanie nie kłamie, kolor wygląda na ustach tak, że chce się go zjeść.

Dziś opowiem Wam nie tylko o matowej pomadce w płynie ale także o kredce do konturowania ust. Dokładniej mówiąc to opowiem Wam o zestawie Oh! My Lips, Matt Lip Kit Liquid Matt Lipstick & Contour Lip Liner 02 Milky Chocolate. Przerażająco długa nazwa, co nie?

Kolor jak już wspomniałam jest obłędny, przypomina prawdziwą mleczną czekoladę i optycznie powiększa usta. Prawdę mówiąc po pierwszej aplikacji byłam w szoku, moje usta zrobiły się ogromne. Jeszcze na ciepło przeszukałam gogle za recenzjami i okazało się, że to zasługa składnika aktywnego zawartego w produkcie; mianowicie chodzi o kwas hialuronowy. Dogłębnie nawilża on skórę, pobudza organizm do produkcji kolagenu.

Pomadkę jak i kredkę nakłada się na usta niesamowicie przyjemnie. Mają one kremową konsystencję, którą bardzo łatwo jest operować. Jest ona bardzo podobna do tej którą spotkałam w matowej szmince w płynie Miss Sporty Matte To last 24H. Jeśli chodzi o aplikator na który zawsze tak narzekam to tutaj jest podobnie. Dalej uważam do za zło konieczne, ale całkiem dobrze sobie z nim radziłam. Gąbeczka jest średniej wielkości, a cały aplikator jest dość krótki co ułatwia aplikację i przyssanie się do lusterka ;)

Hokus pokus, czary mary...

Pomadka zastyga stosunkowo szybko, po zastygnięciu nie odbija się na szklankach. Jednak zanim zastygnie to lubi spłatać psikusa i pojawić się na zębach. Po zastygnięciu jest całkowicie matowa i bardzo komfortowo nosi się ją na ustach; praktycznie jej nie czuć. Nie podkreśla ona suchych skórek, ale jeśli mamy bardzo popękane usta to ma tendencje do wchodzenia w pęknięcia. Nie wygląda to dobrze, ale to nigdy nie wygląda dobrze na matowych pomadkach. No chyba, że mówimy o czerni lub o na przykład moim nadal ukochanym Berry Chick z Bourjois. Tego można stosować nawet na wysuszone usta i efekt wizualny będzie ok, gorzej z komfortem użytkowania. Jak to się mówi "na czarnym nie widać".
Pomadka od Eveline Cosmetisc ma standardowy, przyjemny zapach pomadek w płynie. Po nałożeniu zapach ulatnia się bardzo szybko. Według mnie jest ona bez jakiegokolwiek smaku, co jest dziwne. Powiem szczerze, że nie spodziewałam się tak wytrzymałego produktu; zaaplikowana rano wytrzymuje bez żadnych poprawek do późnego popołudnia. Co prawda traci trochę na intensywności koloru, ale usta nadal są równomiernie pokryte kolorem. Kolor niestety nie lubi się z napojami i bardzo tłustymi obiadami, suche i bardziej dietetyczne posiłki znosi natomiast całkiem dobrze. Jeśli chodzi o wysuszanie ust to tutaj jest średnio. Aplikowana na cały dzień na suche usta będzie tragicznym w skutkach. Natomiast nałożona na nawilżone usta, lub na krótszy czas nie powinna zaszkodzić. Osobiście nie odczuwałam bardzo negatywnych objawów, ale od kiedy stosuję matowe pomadki to większą uwagę zwracam na nawilżanie oraz odpowiednie peelingowanie ust.

Konturówka do ust MAX Intense Colour 22 Milky Chocolate jest średnio dopasowana kolorystycznie do pomadki. Jej kolor jest ciemniejszy w stosunku do zastygniętej pomadki. Na ustach po nałożeniu na szczęście ta różnica zostaje zatarta. Kredka jest kremowa i bardzo przyjemnie się ją nakłada. Jest odporna na ścieranie i co najważniejsze po wyschnięciu się nie rozmazuje. W zestawie z konturówką dostajemy temperówkę zamontowaną na skuwce, która przyda się dość szybko z uwagi na kremową konsystencję produktu. Kredkę trzeba dość często ostrzyć.

Wszystkie kolory Oh! My Lips!

Seria Oh! My Lips składa się z 8 kolorów. Niby tylko 8, ale jeśli dobrze popatrzymy na paletę barw to nagle okazuje się, że każdy znajdzie w niej coś dla siebie. Osobiście zakochałam się w 02 Milky Chocolate, ale 06 Cashmere Rose także wygląda obłędnie. Moja czekoladka jest po prostu czekoladką, a kaszmirowy róż jest delikatnie sinym różem. Pozostała szóstka to tradycyjna wyrazista czerwień, delikatny róż oraz kilka nudziaków, które świetnie powinny wyglądać u blondynek.

Cena, a jakość?

Za zestaw od Eveline zapłacić musimy około 25 zł. Otrzymamy za to kredkę do ust oraz pomadkę o pojemności 4,5 ml. Zestaw dobrał już za nas producent, więc nie będziemy musieli już tracić na to czasu. Według mnie cena jest odpowiednia do jakości. Pomadka jest trwała, dobrze wygląda, a do tego wzbogacona jest w witaminę E, co przywraca ustom zdrowy wygląd. Producent obiecuje matowe wykończenie i jak najbardziej wywiązuje się z tej obietnicy. Pomadkę nosi się bardzo dobrze, po chwili przestaje ona być zauważalna na ustach. Krótko pisząc, według mnie warto wypróbować.
Przepis na proste ciasteczka czekoladowe | Czekolada Terravita

Przepis na proste ciasteczka czekoladowe | Czekolada Terravita

Kilka tygodni temu otrzymałam wiosenną przesyłkę od Terravita, w której to znalazłam wiosnę! A tak na serio, to otrzymałam w niej mnóstwo pysznej czekolady i Choco Sticków. Te oczywiście pożarłam w czystym sumieniem, bo do tego ktoś je stworzył ;) Z czekoladą miałam większe moralne opory, no bo jak to tak całą tabliczkę na raz... A więc kombinowałam i przerabiałam ją (a raczej to co z niej zostało) na desery. Tak się stało, że w międzyczasie wypadły urodziny w naszej rodzinie, a że pieczenie biszkoptów średnio mi wychodzi. Tzn. pieczenie wychodzi, ale biszkoptem można gwoździe wbijać :D To postanowiłam upiec coś innego. Padło na ciasteczka czekoladowe, a że wyglądają i smakują one wyśmienicie, to pomyślałam, że się z Wami podzielę choć przepisem.

Do przygotowania naszych czekoladowych ciasteczek potrzebować będziemy:
  • 200 gram masła lub margaryny do pieczenia
  • 4 łyżki cukru
  • opcjonalnie 1 łyżeczka cukru waniliowego lub 2 kropelki olejku waniliowego
  • 250 gram mąki pszennej
  • 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia (ja dodałam całą)
  • 1 łyżka kakao naturalnego
  • 2 tabliczki czekolady z dużą zawartością  kakao, ja wybrałam Terravita 35% cocoa
  • szczypta soli
Zaznaczyć muszę, że do przygotowania naszych ciastek używać będziemy garnka. Całą przygodę w kuchni rozpoczynamy od roztopienia 1 tabliczki czekolady wraz z masłem, cukrem i cukrem waniliowym bądź olejkiem waniliowym. Stawiamy garnek na małym ogniu i często mieszamy, aż do uzyskania jednolitej masy. Odstawiamy całość na bok aby trochę ostygło.
W czasie kiedy nasza czekolada stygnie przygotowujemy mąkę, proszek do pieczenia, sól oraz kakao. Wsypujemy to do jednej miski i mieszamy.
Kiedy nasza czekolada już trochę ostygła, ale nadal jest jeszcze płynąca to bierzemy się za dalsze boje ;) Do czekolady wrzucamy nasze sypkie składniki i mieszamy łyżką do momentu otrzymania jednolitej konsystencji. Całość powinna zbijać się w kulkę, kulka natomiast musi mieć tendencję przyklejania się do rąk.
Taką klejącą się kulkę musimy włożyć do lodówki, aby łatwiej dawało się formować kulki. Do wyboru mamy dwie opcję; pierwsza to włożenie naszego ciasta do lodówki na około 30 minut, druga to włożenie ciasta do zamrażalnika na około 10 minut. Stosujemy w zależności od potrzeb :)
W czasie kiedy nasze ciasto się chłodzi, możemy wziąć się za pokrojenie czekolady na mniejsze kawałki, które wbijemy w ciasteczka. Najlepiej będzie jeśli użyjemy czekolady z dużą zawartością masy kakaowej, wtedy mamy większą pewność, że nasza czekolada na wierzchu się nie rozleje. Ponownie używam czekolady mlecznej Terravita z 35% zawartości masy kakaowej.
Następny krok to wyciągnięcie naszego ciasta oraz formowanie kuleczek o średnicy około 5 cm. Następnie kuleczki spłaszczamy, układamy na blasze wyłożonej papierem oraz wbijamy w nie kawałki czekolady. Nasze ciasto w czasie formowania może delikatnie kleić się do rąk, oznacza to, że zbyt krótko się chłodziło. Natomiast jeśli będzie bardzo twarde i pękające to musimy poczekać chwilę aż odtaje. Moje kawałeczki czekolady, które wbijałam urodą nie grzeszyły, ale nie miałam cierpliwości kroić czekolady- wybaczcie.
Następny krok to pieczenie. Ciasteczka trzymamy w piekarniku około 10 minut, a temperatura, którą lubią oscyluje w granicach 170 stopni C. Ciasteczka piekłam do suchego patyczka, czyli trochę dłużej dlatego, że w moim domu mieszkają "chrupacze". Lubią twardsze i chrupiące, jeśli potrzymamy je w piekarniku na prawdę te 10 minut to będą delikatne.
Ostatni, a zarazem chyba najprzyjemniejszy etap to pałaszowanie. Moje czekoladowe ciasteczka przed "pożarciem" prezentowały się tak :) Prawda, że wyglądają kusząco?

Koniecznie dajcie znać, czy chcielibyście dostawać częściej takie proste przepisy. Jeśli tak to postaram się, aby inspiracji nigdy tu nie zabrakło. Chcę też podziękować Terravicie za przepyszną i prześliczną wiosenną paczuszkę. Oczywiście polecamy się na przyszłość :)
Nivea Pop-Ball „Lip Balm” Fresh Mint | Pielęgnujący balsam do ust o zapachu Orzeźwiającej mięty

Nivea Pop-Ball „Lip Balm” Fresh Mint | Pielęgnujący balsam do ust o zapachu Orzeźwiającej mięty

To, że szaleje na punkcie matowych pomadek to już wiecie. Ale jeśli sami z nich korzystacie to wiecie też, że potrafią wysuszyć usta. Odpowiednie nawilżenie to klucz do tego by matowe wykończenie wyglądało bosko. Kiedy idzie o pielęgnacje to nie ma dla mnie półśrodków. Produkty muszą być dobre, muszą działać, mieć odpowiedni skład, a fajnie też jeśli maja przystępną cenę. To wszystko znalazłam w pielęgnującym balsamie do ust Pop-Ball od Nivea. 

Mój Pop-Ball jest o zapachu orzeźwiającej mięty i pachnie niesamowicie przyjemnie. Balsam swoim wyglądem przypomina kultowe już jajeczka eos. Podobna zreszta jest też cena i gramatura. Za balsam zapłacić musimy około 20 zł, a dostaniemy za to 7 gram produktu. 

Tak o produkcie pisze producent

NIVEA® POP-BALL Pielęgnujący balsam do ust Orzeźwiająca Mięta. Zapewnia intensywną pielęgnację i długotrwałe nawilżenie ust, dzięki formule wzbogaconej masłem shea i olejkiem rycynowym. Dla miękkich i zauważalnie gładkich ust o przyjemnym zapachu orzeźwiającej mięty.
  • Formuła wzbogacona masłem shea i olejkiem rycynowym
  • Intensywnie pielęgnuje i długotrwale nawilża
  • Zapewnia miękkie i zauważalnie gładkie usta
  • Przyjemny zapach orzeźwiającej mięty

A jego skład prezentuje się tak

Octyldodecanol, Ricinus Communis Seed Oil, Polyisobutene, Pentaerythrityl Tetraisostearate, Hydrogenated Polydecene, Cera Microcristallina, Synthetic Wax, Butyrospermum Parkii Butter, Isopropyl Palmitate, Polyglyceryl-3 Diisostearate, Aqua, Glycerin, Mentha Piperita Leaf Extract, BHT, Menthol, Limonene, Geraniol, Aroma, CI 42090

Balsam bardzo ładnie rozprowadza się na ustach przy tym przyjemnie je nawilża pozostawiając na nich cieniutką warstwę. Miętowy zapach daje uczucie chwilowego orzeźwienia co będzie mega plusem podczas ciepłych letnich dni. Usta po aplikacji są odżywione, delikatne i miękkie. Balsam na szczęście nie posiada lepkiej konsystencji, ale z racji tego też nie jest długotrwały. Aplikować trzeba go średnio co 2 godziny aby utrzymać stałe nawilżenie. Mi jednak taki stan rzeczy bardzo odpowiada.
Opakowanie jest urocze, ma śliczne pastelowe kolory, które przyciągają wzrok. Jest poręczne, ładnie zabezpiecza produkt. Opakowanie jest na tyle wytrzymałe, że w czasie upadku na pewno nic się nie rozpadnie. A zawleczka po zakręceniu trzyma na tyle dobrze, że nie ma mowy o przypadkowym odkręceniu się jej, kiedy będziemy nosić nasz Pop-Ball np. w torebce.
Ziemniaczane kuleczki z mozzarellą | Zottarella bez GMO | #kreatywniewkuchni #zottarellabezgmo

Ziemniaczane kuleczki z mozzarellą | Zottarella bez GMO | #kreatywniewkuchni #zottarellabezgmo

Przychodzę do Was dziś z przepisem na ziemniaczane kuleczki z serem mozzarellą. Kuleczki same w sobie mogą stanowić podstawę naszego obiadu, ale świetnie też sprawdzą się w roli przystawek. Żeby nie przedłużać to zaczynamy!

Składniki potrzebne do wykonania naszych ziemniaczanych kuleczek:

  • ~0,5 kg. ziemniaków, kartofli, pyr lub jako kto woli bramborów. 
  • ser mozzarella; w moim przypadku Zottarella Classic bez GMO.
  • opcjonalnie mąka pszenna do podsypania ciasta, jeśli te będzie bardzo kleiste. Mąkę można zastąpić bułką tartą.
  • sól 
  • 3 jajka
  • bułka tarta lub gotowa panierka
  • olej do smażenia
Sam proces przygotowania naszych kuleczek nie jest bardzo skomplikowany. Jak najbardziej można poprosić dzieci o pomoc w czasie ich przygotowywania, uważać należy tylko w czasie smażenia, głęboki olej to nie najlepszy towarzysz dla dziecięcych łapek.



Na samym początku musimy ugotować ziemniaki oraz przecisnąć je przez praskę. Ja ugotowałam je bez obierek i jeszcze gorące potraktowałam zwykłym tłuczkiem. Gnieciemy je tak długo aż pozbędziemy się grudek




Kiedy nasze ziemniaki już ostygną to możemy wrócić do pracy. Dodajemy do nich jedno jajko oraz sól. Opcjonalnie możemy dodać świeże zioła lub inne przyprawy, ja dodałam trochę dojrzewającego sera koziego, można dodać też parmezan, ale nie jest to wymagane.



Zagniatamy wszystko razem i sprawdzamy czy z otrzymanej masy damy radę ulepić kulki. Jeśli masa jest zbyt miękka i bardzo kleista to dodajemy bułkę tartą lub jak w moim przypadku mąkę pszenną. Kiedy nasza masa jest odpowiednia to odstawiamy ją na chwilę na bok.




Przyszła pora na przygotowanie naszego nadzienia. Ja użyłam sera mozzarella Zottarella firmy Zott. Wykorzystałam wersję Classic bez GMO. Producent posiada w swojej ofercie także mozzarelle w wersji Light oraz w wersje z bazylią Oczywiście użyć możemy ser każdej dostępnej marki. Naszą serową kulkę kroimy w kosteczkę aby ułatwić sobie dalsze kroki.



Ponownie wracamy do naszej masy z której bierzemy mały kawałek po czym formujemy z niego okrągły placuszek. Na sam środek kładziemy kilka kosteczek mozzarelli...





... i kształtujemy równiutką kuleczkę. Jeśli ktoś ma taką fantazję to mogą to być jajeczka. Oczywiście wielkość naszych kulek i ilość "farszu" zależy od naszych upodobań. Jeśli chcemy nasze kulki serwować jako przystawki do np. alkoholu to polecam je robić jak najmniejsze. Idealnie sprawdzą się tutaj łapki dziecka, które też na pewno ucieszy się z pomagania w kuchni.




Tak prezentowały się u mnie wszystkie kuleczki jeszcze przed smażeniem. Nie wiem czy widzicie, ale zrobiłam je w różnych rozmiarach; te większe stały się podstawą naszego obiadu, a mniejsze były atrakcją wieczornego ogniska.




Następny krok to panierowanie. Pozostałe 2 jajka z przepisu roztrzepujemy w misce. Do drugiego pojemnika wsypujemy bułkę tartą lub naszą panierkę. Jeśli chcemy to w trzecim naczyniu ustawiamy mąkę. Kuleczki kolejno wkładamy w mąkę, jajko i w bułkę tartą. Później wrzucamy je do gorącego oleju. Najlepiej żeby cała kulka była zanurzona. Smażymy kuleczki tak długo, aż staną się rumiane, po czym wykładamy je na papierowy ręcznik, aby odciekły.



Jeszcze ciepłe kuleczki ziemniaczane nadziewane serem mozzarella prezentowały się tak. Nie wszystkie wyszły idealnie, ale nie o wygląd chodzi lecz o smak :)







Jeśli skorzystaliście lub znacie już ten przepis to koniecznie dajcie znać jak Wam smakowało lub co byście zmienili. Może macie jakąś przyprawę bez której nie wyobrażacie sobie takiego dania? Z przyjemnością też poczytam jak wy poradziliście sobie z wyzwaniem #kreatywniewkuchni #zottarellabezgmo Chętnie odwiedzę Wasze blogi i trochę się po inspiruję <3
Le Petit Marseillais | Zmysłowo pachnący duet Dla Ciebie i dla Niego #zmysłowyduet #ambasadorkalpm

Le Petit Marseillais | Zmysłowo pachnący duet Dla Ciebie i dla Niego #zmysłowyduet #ambasadorkalpm

Zele pod prysznic Le Petit Marseillais
Dzięki kampanii „Zmysłowo pachnący duet” zorganizowanej przez Le Petit Marseillais mieliśmy okazje przenieść się w świat pięknych zapachów oraz orzeźwiających pryszniców. Na samym starcie kampanii otrzymaliśmy piękne zapakowaną przesyłkę, w której odnaleźliśmy żele pod prysznic oraz przewodnik po świecie LPM.

Dla Ciebie i dla Niego

Wariant dla Niej, czyli zapach dojrzałego owocu granatu to 400 ml czystej przyjemności. Żel pod prysznic ma gęstą konsystencję, którą łatwo jest rozprowadzić na mokrej skórze. Żel spienia się szybko i tworzy delikatną pianę. Produkt łatwo jest spłukać ze skóry, a zapach na ciele utrzymuje się do nawet kilku godzin. Zapach na ciele jest nieznacznie inny niż ten, który czujemy z opakowania. Ten po aplikacji jest bardziej orzeźwiający oraz energetyzujący. O wiele bardziej przypomina on zapach prawdziwego owocu, który znamy z kuchni i którego czujemy w czasie otwierania owocu.

Wariant dla Niego, to coś co przykuło moją uwagę już w czasie otwierania przesyłki. Zapach dla Niego jest o wiele bardziej wyrazisty, ostry oraz pobudzający. Żel pod prysznic dla mężczyzn to zapach czerwonej pomarańczy oraz szafranu. Żel pachnie obłędnie zarówno w opakowaniu jak i na ciele. Utrzymuje się również bardzo długo oraz jest zdecydowanie mocniejszy. Kolor produktu także jest bardziej wyrazisty, a żel zawdzięcza ten kolor szafranowi, który naturalnie występujący ma piękny, intensywny czerwony kolor.

Zarówno wersja dla Niej jak i dla Niego dotarła do nas w 400 ml opakowaniach. Według mnie jest to naprawdę sporo, więc czaka nas wiele zmysłowych kąpieli. Wypatrzyłam, że w drogerii Rossmann za żel dla Niej zapłacić będziemy musieli jakieś 12 zł. Cena jak dla mnie jest odpowiednia do jakości i wielkości opakowania. Niestety ceny męskiego odpowiednika, czyli żelu pod prysznic o zapachu czerwonej pomarańczy i szafranu, nie udało mi się namierzyć. Znalazłam tylko informację o tym, że będzie on dostępny od czerwca.

Zapomnij o podrażnieniach skóry

Cieszę się, że produkty Le Petit Marseillais nie działają drażniąco na skórę. Niestety jakiś czas temu praktycznie zrezygnowałam, a raczej ograniczyłam się do kilku żeli pod prysznic, ponieważ te bardzo wysuszały one moją skórę. Niektóre powodowały wysypkę, ale najgorsze i tak było pieczenie. Początkowo obawiałam się doświadczyć takich nieprzyjemności także z tych produktów, ale te okazały się być na medal. Zarówno wersja dla Niej o zapachu granatu jak i wersja dla Niego o zapachu czerwonej pomarańczy i szafranu(przyznaję się, że uprowadziłam Przedmężowi żel na kilka dni) została bardzo dobrze przyjęta przez moją skórę. Ta po prysznicu była nawilżona, odświeżona i niezmiernie delikatnie. Nie było mowy o jakimkolwiek zaczerwienieniu.
Oboje jesteśmy zachwyceni zapachem, jakością oraz działaniem produktu. Żele pod prysznic z Le Petit Marseillais to pierwsze produkty tej marki, które zagościły w naszym domu. Jestem przekonana co do tego, że nie będą one ostatnimi. Moje przekonanie jest tym mocniejsze im bardziej zagłębiam się w świat LPM. Produkty wzbogacane się o składniki pochodzenia roślinnego. Piana, która wytwarza się podczas mycia jest biodegradowalna, a sam produkt posiada pH neutralne dla skóry. A do tego wszystkiego ten zapach... czego można chcieć więcej? 
Copyright © 2018 Prze- Testujemy wszystko , Blogger