Bourjois Rouge Velvet Lipstick #VelvetTheLipstick | Matowe pomadki od Bourjois

Bourjois Rouge Velvet Lipstick #VelvetTheLipstick | Matowe pomadki od Bourjois

Cześć Kochani! Cieszę się, że udało Wam się odnaleźć chwilę by zajrzeć na naszego bloga. Dzisiaj chciałabym opowiedzieć Wam co nieco o matowych pomadkach z Bourjois z edycji Rouge Velvet Lipstick, które od ponad 2 miesięcy na zmianę z matowymi pomadkami płynnymi goszczą na moich ustach. W mojej kolekcji znalazło się 6 odcieni pomadek; w tym kompletny nudziak oraz krwista czerwień.

O pomadkach udało mi się usłyszeć dzięki kampanii #VelvetTheLipstick skierowanej dla blogerek kosmetycznych. W ramach tej kampanii otrzymałam 6 matowych pomadek. Cała seria pomadek Rouge Velvet The Lipstick składa się z 12 odcieni, przy czym zdecydowana większość to kolory jasne od nude do różu. Nie oznacza to jednak, że wszystkie kolory są słodkie i delikatne. W kolekcji znajdziemy śliczną czerwień, a także brąz z pazurkiem.

Koszt zakupu jednej pomadki (2,4 gram) na szczęście nie przeraża i mieści się średnio w okolicach 20-28 zł. Choć sama pewnie przy zakupie chętnie skorzystałabym z kuponu zniżkowego lub z oferty 3 za 2 itp. Tłumacząc sobie ten wybór możliwością zrobienia większych zakupów ;)

Jak już pewnie zauważyliście na zdjęciach; opakowania pomadek odzwierciedlają kolor pomadki jaki znajduje się w środku. Jest to o tyle wygodne, że łatwo znaleźć wybrany odcień w plecaku lub torebce. A i w czasie zakupów łatwiej nam się zdecydować. Jeśli szukamy nudziaków to nie będziemy musieli oglądać zawartości brązowych opakowań, a to z kolei przyczyni się mniejszym zakupom i mniejszemu "chciejstwu" :) Samo opakowanie jest wykonane bardzo dobrze, zawleczka po zatrzaśnięciu trzyma się wyśmienicie, a plastik z którego została wykonania nie jest na tyle cienki, żeby pękł nam w dłoniach. 

Pomadki mają przyjemny delikatny zapach, w żadnym stopniu nie chemiczny. Zastygają one na ustach tworząc dobrze trzymającą się matową powierzchnię, która zjada się bardzo równomiernie i nie nazbyt szybko. Choć na opakowaniu znalazłam informację o 24 godzinnym utrzymywaniu się to nie mogę tego potwierdzić, bo nie potrafię przez tyle nie jeść :P W czasie normalnego dnia w make-upie, kiedy pomadkę aplikowałam po śniadaniu w okolicach 8 rano, musiałam delikatnie poprawić ją po obiedzie po czym wytrzymała ona do późnego popołudnia. Dzięki ściętemu kształtowi ich aplikacja jest bardzo wygodna, pomadka wydawała się dopasowywać do kształtu ust.

Kolory są dość dobrze na pigmentowane, a kremowa struktura ułatwia ich nakładanie. Jaśniejsze kolory potrzebują ciut większej uwagi i trzeba nałożyć ich troszkę więcej aby pokryć usta bez "prześwitów". Logiczną byłaby dla mnie odwrotna sytuacja, ale widać logika nie zawsze jest logiczna.
W mojej kolekcji znalazły się takie kolory:
01 Hey Nude !
04 Hip Hip Pink
06 Abrico'dabra !
08 Rubi's cute
10 Magni-fig
12  Brunette

Trudno zdecydować mi się na mój ulubiony kolor, ale na pewno nie zostanie nim Hey Nude! Mam wrażenie, że kompletnie mi nie pasuje. Bardzo podoba mi się odcień Brunette oraz Magni-fig. Gdybym sama kompletowała ten zestaw to zrezygnowałabym z nudziaka na poczet koloru 11 Berry formidable, który nie jest czerwienią ani brązem ani śliwką, lecz połączeniem wszystkich. 
Jeśli chodzi o zmywanie to tutaj było dość ciężko, pigment wnikał dość głęboko w skórę ust co sprawiało że pozbycie się go wymagało pocierania. Nie chciałam nazbyt torturować ust, więc szukałam innego sposobu na ciemne kolory, bo jasny schodził dużo lepiej. I tutaj najlepiej sprawdził mi się dwufazowy płyn do demakijażu oczu od Nivea. Co prawda jest on do oczu i ma pielęgnować rzęsy, ale nadał się do ust i liczę, że je także trochę po pielęgnował ;)

Ogólnie rzecz biorąc jestem bardzo zadowolona z tych pomadek. Mają fajną konsystencję, łatwo się nakładają, nie są za drogie i na pewno można złapać je w promocji. Utrzymują się na ustach kilka godzin i bardzo fajnie się zjadają. Mają kremową konsystencję dzięki czemu nie wysuszają ust. Matowe pomadki stosuję już któryś tydzień z rzędu i nie zauważyłam żeby moje usta na tym ucierpiały, choć zawsze po zmyciu pomadek odpowiednio je nawilżam. Pomadki są matowe, mają aksamitne wykończenie, w składzie znajdować się mają olejki nawilżające, które jak widać po moim przykładzie działają. Czy sama bym kupiła? Tak, może nie od razu kilka sztuk, ale jedną a może dwie- na pewno. Być może skuszę się jeszcze na kolor 11, bo na zdjęciach wygląda cudnie. Ogólnie zachęcam Was do wypróbowania, bo warto. Cena nie jest astronomiczna, a sama marka zna się na tym co robi. 
A może Wy także miałyście już okazję wyprĻbować matowe pomadki od Bourjois. Jeśli tak, to jak Wam się sprawdzały? Polecacie, a może uważacie je za zamiennik innego produktu? Koniecznie dajcie znać!
Kawa fermentowana - Co za Kawa! | Browin - Zestaw do wyrobu kawy fermentowanej

Kawa fermentowana - Co za Kawa! | Browin - Zestaw do wyrobu kawy fermentowanej

Czasem odnoszę wrażenie, że Kamila posiada jakiś radar zamontowany na tyłach, który wyczuwa dziwne, a zarazem ciekawe nowości. Oczywiście nie o wszystkim mi mówi, bo tego pewnie nie wytrzymałoby nie tylko moje serce, ale też i rachunek karty kredytowej. Tym razem nowością okazała się być kawa fermentowana dobrze znanej nam marki Browin. Kto nie zna, a kto lubi domowej roboty "przetwory" od dżemiku po wódeczkę, to musi poznać.
Kawa fermentowana "Co za Kawa" to produkt typu DIY. Dostajemy co prawda produkty do jej wykonania, ale efekt końcowy zależy w głównej mierze od nas. I tutaj rozwiązuje się zagadka dlaczego upominek, który otrzymała Kamila wpadł w moje ręce. Bowiem, kiedy ostatnio raz próbowała ona nastawić girę, czyli kwas chlebowy, to o mało nie spaliła garnka grzejąc do niego wodę. W jakiś dziwny sposób 10 litrów wody wyparowało... O deszcz obwiniajcie ją. 
W zestawie znajdziemy drożdże oraz paczkę kawy, jej skład prezentuje się tak: burak cukrowy- prażony, kawa palona mielona. Więc do nastawienia tej kawy brakować nam będzie wody, cukru oraz butelek. Butelki mogą być plastikowe, ale najlepsze będą butelki ze specjalnym korkiem, który spuści nadmiar gazu- "bąbelków" i uchroni nas przed szorowaniem sufitu w pokoju po eksplozji. Jeśli chcecie dowiedzieć się jak doczyścić sufit ze słodkiego napoju- to zapytajcie Kamilę ;)

Sam proces nastawiania kawy jest dość prosty. Zawartość dużej saszetki- tej z kawą wrzucamy do 5 litrów wody, po czym gotujemy przez 5 minut na małym ogniu. Dodajemy cukier; według instrukcji 300 gram, ale że wolę mocniej przefermentowane napoje to dodałem więcej. Po czym mieszałem tak długo, aż wszystko się rozpuściło. Całość przelewamy przez gazę, gęste sitko, płótno lub cokolwiek co zatrzyma fusy i studzimy do temperatury około 25 stopni. Kiedy nasz napar jest już chłodny to dodajemy zawartość drugiej saszetki, a mianowicie drożdże. Ważne jest aby temperatura nie była zbyt wysoka, bo droższe najnormalniej w świecie zabijemy i nic nam nie wyjdzie. Po około 15 minutach od wsypania drożdży możemy posłuchać czy nasz napar syczy; jeśli syczy, to wszystko jest w porządku i możemy wymieszać całość. Jeśli nie syczy, to najprawdopodobniej zabiliśmy drożdże, więc brawo. Możemy poczekać jeszcze chwilę i o ile nie jesteśmy głusi, a dalej nic nie syczy to ratujemy się drożdżami: piekarskimi, suchymi czy jakie tam mamy pod ręką. Ważne, żeby tych nie dodać za dużo, bo napar później będzie nimi zalatywał. Po jakimś czasie ponownie słuchamy i jeśli teraz słyszymy szum to przelewamy wszystko do butelek. Jeśli używamy butelek plastikowych to wlewamy zawartość do około 2/3 pojemności butelki po czym zgniatamy butelkę tak, by w środku nie zostało powietrze, no i szybko zakręcamy bez napowietrzania butelki. Robimy to po to, by gaz który wytwarzać się będzie w czasie fermentacji miał gdzie się podziać i aby nie wysadził naszych butelek. Tak zabezpieczone butelki odstawiamy w kąt na 2 dni, ale zaglądamy do nich co jakiś czas sprawdzając czy aby butelka nie jest zbyt nagazowana. A jest jeśli nie da się jej zgnieść, wtedy delikatnie upuszczamy gaz i odkładamy butelkę.

Napar jest gotowy po około 2-3 dniach. Jeśli lubicie delikatnie fermentowane produkty to próby smakowe powinniście rozpocząć już 2 dnia. Gotową kawę można przechowywać w lodówce około 7 dni, jednak z doświadczenia wiem, że każdy kolejny dzień wpływa niekorzystnie na jej smak. Po jakimś czasie nasza napar zacznie smakować jak zacier na bimber. Zapomniałbym dodać, że kawa ta najlepiej smakuje dobrze schłodzona!

O ile z kwasem chlebowym przygód miałem tysiące, to kawa fermentowana okazała się być dla mnie nowością. Nowością chyba jeszcze większą od tej, że ktoś w Polsce w ogóle to produkuje. No właśnie, Co za kawa jest produktem Polskim, a pisząc jeszcze dokładniej, to produktem Łódzkim. Sam producent o kawie pisze iście poetyckim językiem, językiem kobiet, miłości, przeszłości i wrażeń. Ale aby przeczytać, co ma on do powiedzenia, to musicie wejść na jego stronę >klik<. Ja zacytuję Wam tylko kawałek, kawałek wypowiedzi który kupił moje serce zaraz po tym, jak smak kupił moje kubki smakowe.

Nieoczywista nazwa, nieoczywisty smak i aromat - jak niemal wszystko tutaj. Dla prawdziwych koneserów - oryginalna receptura i wrażenia, które pokochają nawet ci, którzy dotąd udowadniali wyższość święta herbaty nad świętem kawy.

Koszt zakupu - 7 PLN
Czas przygotowania: około 2 dni
Przyjemność płynąca z doświadczenia nowego smaku oraz z samodzielnego przygotowania - bezcenna.

Napój po przygotowaniu zawiera bąbelki, trochę alkoholu, delikatny- ale dość dobrze wyczuwalny aromat kawy. Jest on słodki, bardzo orzeźwiający i pobudzający. Tak naprawdę jest to smak, którego nie da opisać się słowami. Jest to coś co każdy musi spróbować w swoim życiu.
Pokrótce nasze wrażenia można opisać tak - NIEPOWTARZALNE.
MacBook | Pierwsze wrażenia | Co doprowadzało mnie do szału

MacBook | Pierwsze wrażenia | Co doprowadzało mnie do szału

W poprzednim roku uczepił się mnie komputerowy pech. W ciągu kilku miesięcy wykończyłam swój komputer stacjonarny, swojego laptopa oraz (niech Bóg ma mnie w swojej opiece) laptop Przedmęża. Pominę inne techniczne upadki i karambole, inaczej ten wpis będzie przypominał ścianę płaczu. Mój technologiczny pech nie miał końca, więc postanowiłam przez jakiś czas nie zbliżać się do elektroniki, mój osobisty szlaban nie dotyczył telefonu, który oczywiście też ucierpiał, no i szczoteczki do zębów, która o dziwo działa, choć akumulator jest do wymiany. Przez bite dwa i pół miesiąca ograniczałam się tylko do telefonu, na którym nauczyłam się robić praktycznie wszystko. Ale w końcu rodzinka się najemną zlitowała i ... pożyczono mi kolejny laptop. Tym razem w moje rączki wpadł MacBook 4.1 z procesorem Intel Core 2 Duo i 2 GB pamięci ram. I choć uroku osobistego nie można mu odmówić, tak jemu prędkości już także. Jednak dziś nie będziemy skupić się na parametrach i porównaniu prędkości, skupimy się za to na systemie i jego składowych, które dla wiecznego użytkownika Windowsa był jedną wielką zagadką.

1. Zrzut ekranu

Każdy kto choć raz korzystał z laptopa z Windowsem, wie że gdzieś w okolicach strzałek znajduje się magiczny przycisk PrtScr, czyli Print Screen, a już tak całkiem po polsku mówiąc, to guzik robiący zdjęcie ekranu. Jestem małym sklerotykiem, mój pasek zakładek jest przepełniony linkami o których istnieniu mam nie zapomnieć, a katalog ze zdjęciami ekranu przypomina wielkością książkę pt: "Jak zrozumieć kobietę". Tak więc, jeśli chciałam coś zapisać to na oślep waliłam w przycisk i było zapisane. Kiedy pierwszy raz uruchomiłam MacBook'a i zaczęłam surfować w necie to nie minęła dłuższa chwila, a już chciałam coś zapisać. I tutaj zaczął się mój koszmar z korzystaniem z macOS. Przez kilka minut szukałam tego zaczarowanego guzika, tłumacząc sobie swoją ślepotę innym układem przycisków. Kiedy dotarło do mnie że nic tego, wpisałam w google zrzut ekranu macOS i odkryłam, że jest do tego specjalny skrót klawiszowy, mianowicie: Cmd(command) + Shift +3 lub Cmd (Command) + Shift +4. Stosowane w zależności od tego czy chcemy uchwycić cały ekran, czy też jego część. 

2. Alt

Niby tylko trzy litery, a tyle trwogi. Chodzi mi tutaj o pisanie polskich znaków, które na Windowsie pisze się przytrzymując alt. I tutaj oczywiście jest identycznie z tym wyjątkiem, że alt jest gdzieś indziej... Na, nazwijmy ją normalnej, klawiaturze alt znajduje się bezpośrednio po lewej i prawej stronie klawisza spacji. Na macOS alt znajduje się natomiast na drugim z kolei klawiszu od spacji w lewo i prawo. Więc za każdym razem kiedy próbowałam napisać coś poprawną polszczyzną otwierałam masę dziwnych okienek, kasowałam bezpowrotnie teksty lub po prostu dostawałam szewskiej pasji. Niestety zdarza mi się to nadal, ale już w mniejszym stopniu. 

3. Skróty klawiszowe

Jeśli mieliście kiedyś informatykę/ technologię informacyjną w szkole to założę się, że jakiś nazbyt wystraszony nauczyciel nauczył Was co można robić z tekstem kiedy zna się skróty tj: Ctrl+ C, Ctrl+V czy Ctrl +X. Mnie nauczono i ten nawyk trzymał się mnie całkiem dobrze do momentu napisania pierwszego postu na bloga z tego komputera. Z rozpędu, bez patrzenia na ekran na-klikałam na klawiaturze skróty przed zapisem tekstu, po czym zorientowałam się, że ten zniknął. Niestety nie pomógł też skrót Ctrl+Z.. Tego dnia byłam bliska płaczu, a przed rzuceniem laptopem o ścianę powstrzymywał mnie tylko fakt, że nie jest on mój. Choć ja tak naprawdę nigdy nie traktuję w taki sposób sprzętu. Jeśli ktoś jest ciekawy skrótów działających na macOS to prezentują się one tak: Cmd +A, Cmd+ C, Cmd+V. Jednym słowem, zastępujemy przycisk Ctrl klawiszem Cmd (Command).

4. Otwieranie plików i uruchamianie aplikacji

Jeśli jesteście jak Przedmąż i otwieracie pliki poprzez kliknięcie PPM i wybranie "otwórz" to ten problem nie byłby taki irytujący. Natomiast jeśli lubicie kliknąć na program czy plik po czym porządnie pacacie w Enter oczekując na otwarcie, to możecie się bardzo zdziwić. Aplikacja się nie uruchomi, a żaden plik się nie tworzy, w ten sposób możecie co najwyżej zmieniać nazwę plików... Oczywiście podwójne kliknięcie PPM działa tak samo, no ale jednak niesmak pozostaje... Jest za to sposób na to by otworzyć plik bez szybkiego klikana, wystarczy wybrać plik do otwarcia po czym należy wybrać na klawiaturze skrót Cmd+O.

5. Minimalizuj. Maksymalizuj. Zamknij!

Na pewno zauważyliście, że te przyciski w przeglądarce czy też programach znajdują się po prawej stronie. Na macOS natomiast są one po lewej, podobnie zresztą jak na Linuxie. Na szczęście Przedmąż od lat korzysta z Ubuntu i jak tylko zauważyłam brak tych znaczków po prawej stronie wiedziałam co się święci. Tym razem MacOS mnie nie dobił, ale tylko dlatego, że miałam wieloletnią praktykę na Linuxie. 

6. Finder

Finder na macOS to taki eksplorator służący do przeglądania plików. Kiedy przeglądałam jakieś pliki (sarkastyczny żart Przedmęża: zrzuty ekranu) na Windowsie to zawsze przy ich edycji korzystałam ze skrótów klawiszowych w tym głównie Ctrl+X, a później Ctrl +V. W finderze możemy pomarzyć o stosowaniu skrótów. Co prawda można rozwiązać tą niedogodność poprzez zastosowanie skrótu Cmd+C oraz Cmd+V lub Cmd+Alt+V. Cała niedogodność przy ich stosowaniu mieści się w słowach "musisz wiedzieć co chcesz zrobić z plikiem". Pierwsza komenda służy do kopiowania- choć raczej nazwałabym ją zapamiętywaniem pliku. Kolejne dwie komendy to; komenda służąca do tworzenia duplikatu pliku w innym miejscu oraz komenda do przenoszenia pliku w wybrane miejsce. Więc kiedy normalnie użylibyśmy komend Cmd+C i Cmd+V nasz plik znalazłby się w nowym miejscu, na macOS będziemy mieli dwa takie same pliki w dwóch miejscach. Natomiast jeśli użyjemy mniej intuicyjnego zestawu klawiszy Cmd+Alt+V po prostu przeniesiemy nasz plik.


Zauważyłam, że część z Was korzysta z macOS (tak, tak- statystyki). Zastanawiam się jak to było z Wami, czy to zawsze był Wasz system, czy przeżyliście systemową? Myślicie może o powrocie do Windowsa, a może chcecie z niego zrezygnować na poczet mac'ów?
Nivea | Lekki krem przeciwzmarszczkowy

Nivea | Lekki krem przeciwzmarszczkowy

Do tego produktu robiłam kilka podejść licząc, że w różnych dniach, o różnych porach roku i różnych temperaturach otoczenia jego działanie będzie inne. Niestety nic z tego. Moja skóra nie polubiła tego kremu i nie dało się jej przekonać do choćby jego akceptowania. Nie miała znaczenia temperatura na dworze, czy było 30 stopni czy też -10 on wpływał na nią równie negatywnie. 

Kocham wszystkie kluby :)

Jakiś dłuższy czas temu- dłuższy czas temu, w klubie Moja Nivea zostaliśmy zapytani o to co ma największe znaczenie w kremie przeciwzmarszczkowym. Na dziewczyny z klubu zawsze można liczyć, więc odpowiedzi było sporo. A do dziewczyn które odpowiedziały najoryginalniej przyjechał właśnie ten krem. Zdaje mi się, że produkt otrzymało 5 tysięcy kobiet, więc całkiem sporo. Krem dotarł do mnie bez przeszkód, wiem że część dziewczyn miało dziwne historię z panem kurierem. 

Jak tylko dotarł tak też od razu z niego skorzystałam. Początkowo poza tłusta warstwą jaka zostawił na skórze nie widziałam innych uprzykrzeń. Gorzej było rano kiedy spojrzałam w lustro. Moim oczom ukazał się wysyp krostek. Początkowo skojarzyłam je z kobiecymi dniami i nie myślałam o sprawie przez kilka dni używania. Dziwne wydało mi się tylko to, że krostki nie znikają jak zawsze, a zdaje się, że pojawiało się ich więcej. Pojechałam wtedy w trasę zapominając o kremie, który został w łazience. Zanim zdążyłam wrócić, skóra twarzy wróciła do normy, a po nieprzyjemnościach zniknął nawet posmak. Kilka dni po powrocie przypomniałam sobie o kremie i sięgnęłam po niego ponownie, tym razem sytuacja nie powtórzyła się. Skóra poza tłusta warstwą, która według mnie jest zbyt uciążliwa jak na "lekki krem", zdawała się być nawilżona i odżywiona. Krem udało mi się użyć raptem 2-3 razy i ponownie odstawiłam go kiedy w lustrze zauważyłam buraka, rumieńce wcale nie wyglądały na oznakę zdrowego organizmu, wyglądało to raczej jakby ktoś pół nocy oklepywał mnie po twarzy.  Był to wtedy definitywny znak; określający koniec stosowania tego kremu na mojej skórze, ewidentnie coś mnie uczulało. I tutaj mam zagwozdkę, bo nigdy takich problemów nie miałam, a sam skład produktu wcale nie jest najgorszy. Do tej pory bardzo lubimy się z kremami Nivea i nigdy nie miałam z nimi żadnych problemów. Zresztą sprawdźcie sami, oto skład produktu:
Aqua, Glycerin, Ethylhexyl Salicylate, Butyrospermum Parkii Butter, Cetyl Palmitate, Cetyl Alcohol, Tocopheryl Acetate, Dimethicone, Butyl Methoxydibenzoylmethane, Xanthan Gum, Acrylates/ C10-C30 Alkyl Acrylate Crosspolymer, Sodium Polyacrylate, Sodium Hydroxide, Ethylhexylglycerin, Phenoxyethanol, Trisodium EDTA, Linalool, Geraniol, Limonene, Citronellol, Methyl Benzoate, Parfum

Trzecie podejście zrobił mój luby, tak troszkę nieświadomy tego co stosuje. No bo jak, facet może używać kremu przeciwzmarszczkowego? Kiedy wieczorem przygotowywałam się do snu jakoś "przypadkiem" upaciałam go kremem. Przypadek trzeba było rozsmarować. :P Na szczęście rano wyglądał jak zwykle, nie skarżył się tez na żadne dolegliwości.


Zapach, konsystencja, cena, cechy produktu

Zapach kremu jest bardzo przyjemny, identyczny z tym, którego już tak dobrze znamy z uniwersalnych kremów Nivea. Cena jest jak najbardziej przystępna; 14 zł. za 50 ml. opakowanie kremu przeciwzmarszczkowego umieszcza go w kategorii "tanio jak barszcz". Konsystencja na plus, tą także bardzo dobrze znamy z kultowych już maminych i babciny kremów Nivea. Niestety krem nie jest lekki, na pewno nie nadaje się pod makijaż. Na mojej skórze pozostawiał tłusty film, na szczęście nie zasychał. Ale za to zapychał i uczulał, co jest dla mnie kompletnym szokiem patrząc wstecz na naszą znajomość z Nivea. Wydawał się nawilżać i odżywiać, ale 3 dni stosowania to zdecydowanie za krótko aby potwierdzić działanie produktu. Ja na pewno ponownie po niego nie sięgnę, tak naprawdę to nie wiem co zrobić z opakowaniem które mam. Obawiam się je komuś przekazać choć opinie w internecie są raczej pochlebne. O niebo lepiej sprawdzają mi się uniwersalne kremy od Nivea i przy nich pozostanę. Oczywiście musicie wziąć pod uwagę fakt, że każdy jest inny to, że dany kosmetyk nie sprawdza się u mnie nie oznacza od razu, że jest bublem. Komentarze w internecie świadczą raczej na jego korzyść.
Drożdżowa gwiazda z kremem czekoladowym i orzechowym od Terravita | #niktniepatrzy

Drożdżowa gwiazda z kremem czekoladowym i orzechowym od Terravita | #niktniepatrzy

Szybko, smacznie, prosto i niezwyczajnie? Pewnie, że się da! Dziś chciałabym Wam pokazać jak wyczarować smaczny i unikatowy podwieczorek w półtorej godzinki.

Do naszego ciasta potrzebować będziemy:
*0,5 kg mąki pszennej
*1,5 szklanki mleka
*0,5 szklanki cukru
*50 gram drożdży
*2 jajka + 1 żółtko do posmarowania ciasta
*50 gram masła lub margaryny
*szczypta soli
*200 gram kremu; moim przypadku 100 gram czekoladowego i 100 gram kremu czekoladowo- orzechowego
*opcjonalnie można dodać orzechy, wiórki kokosowe lub sezam

Jako, że jestem niecierpliwa i jako, że obiecałam Wam szybkie ciacho to będzie to przyśpieszony przepis. Więc do miski wrzucamy: mąkę, sól, mleko, jajka, roztopione masło lub margarynę. Do szklanki wrzucamy drożdże i zasypujemy je cukrem. Po chwili drożdże powinny zrobić się miękkie na tyle by dało się je wymieszać, a jeszcze chwile później zrobią się całkowicie płynące. Wtedy po prostu wlewamy je do miski z resztą składników. Całość ugniatamy i w razie potrzeby podsypujemy mąką lub dodajemy mleka. Ciasto powinno być sprężyste i nadawać się do wałkowania. Jeśli takie jest, to dzielimy je na 4 równe części.
Każdą część rozwałkowujemy na równej wielkości okręgi. Najlepiej takiej wielkości by całość weszła nam na blachę do pieczenia.
Przekładamy jeden z naszych okręgów na blachę wyłożoną papierem do pieczenia i smarujemy go kremem, dbamy o to by rant ciasta był także posmarowany. Ja smarowałam jedną część kremem czekoladowym, a drugą część orzechowym. 
W przypadku gdy chcemy dołożyć jakieś dodatki jak na przykład wiórki kokosowe to rozrzucamy je po kremie. Całość przykrywamy następnym kółkiem. Powtarzamy ten krok tak długo, aż skończą nam się kółka z ciasta. Pamiętać musimy, że góra ciasta nie powinna być niczym posmarowana.
Wyznaczamy sobie na przykład szklanką środek naszego ciasta. Odbijamy okrągły kształt i przechodzimy do cięcia ciasta. Tniemy ciasto na 16 części, ale nie docinamy do środka. Kończymy cięcie na odbitym okręgu. Aby podzielić ciasto w miarę równo to dzielimy je na pól, później znów na pół,  znów na pół... i tak do uzyskania 16 kawałków.
Przyszła pora na zawijanie, a robimy to tak. Łapiemy 2 sąsiadujące ze sobą kawałki i obracamy je dwukrotnie wokół własnej osi do ich środka. To znaczy: tego w lewej ręce odwracamy tak jak chodzi zegarek, a tego w prawej ręce odwracamy w przeciwną stronę do ruchu zegara. Po czym odkładamy je na blachę zlepiając delikatnie ich końcówki. Robimy to ze wszystkimi końcówkami. 
Smarujemy wierzch ciasta roztrzepanym żółtkiem. Używamy do tego pędzelka. Mi pomagał Przedmąż, więc mój pędzelek był wybitny :) Możecie podziwiać go na zdjęciu. 

Ciasto wkładamy do zimnego piekarnika i odpalamy. Jako, że jest to ciasto drożdżowe, które jeszcze nie miało chwili na urośnięcie to trzymamy je około 10 minut w niskiej temperaturze. U mnie da się zrobić minimum 120, więc w takim stało. Jeśli macie możliwość ustawienia jeszcze mniejszej to skorzystajcie. Po tych 10 minutach podkręcamy piekarnik do 180 stopni i pieczemy do suchego patyczka i do czasu zarumienienia się ciasta. Myślę, że około 20- 30 minut.

Prawda, że było łatwo i szybko? Teraz powiedzcie mi czy u Was też było smacznie. :) Do opublikowania tego przepisu zainspirowała mnie Terravita. Od której otrzymałam słodką przesyłkę, w której znalazłam krem czekoladowy oraz czekoladowo-orzechowy. Kremy te charakteryzują się przede wszystkim tym, że w ich składzie nie znajdziemy oleju palmowego, który utwardzony niestety jest szkodliwy dla naszego zdrowia, ponieważ zawiera tłuszcze trans. Kremy od Terravity są przyjazne dla wegetarian, w ich składzie znajduje się naturalna wanilia, a nie wanilina! Pomijając brak glutenu oraz to, że można je zjadać przetworzone jak i bezpośrednio z pudełka, to są one po prostu pyszne. Poza tym, są one robione w Polsce! A więc kupując je, wspieramy rozwój małych, polskich przedsiębiorstw, a nie ogólnoświatowych koncernów. 
Powiem Wam tak w sekrecie, że ich krem jest równie dobry co konkurencji. Idealnie nadaje się do wyjadania łyżeczką kiedy #niktniepatrzy Powiedziałabym nawet, że jest lepszy, a do tego ma lepszą cenę!
Zamienniki jajek | Czym możemy zastąpić jajka w wypiekach

Zamienniki jajek | Czym możemy zastąpić jajka w wypiekach

Czasem zdarza się tak, że w domu zabraknie nam jajek, a bardzo chcielibyśmy upiec jakieś ciasto. Może też się zdarzyć, że chcemy zostać weganinem bo po prostu leży nam sercu los małych kurek.

Aby zastępować jajka odpowiednikami, to musimy zacząć od określenia tego w jakim daniu zastępować będziemy jajka. Z reguły dodawane są one z uwagi na smak oraz nadawanie specyficznych własności fizycznych. Dla przykładu; jajka w biszkopcie są po to, aby był on puszysty. W pancakach są po to, aby nadać specyficznego smaku.

Jajka zastąpimy: 

  • bananami (1 banan = 1 jajko),
  • mąką ziemniaczaną (2 łyżki mąki i 2 łyżki wody= 1 jajko),
  • sodą oczyszczoną,
  • dynią (0,5 szklanki przecieru = 1 jajko),
  • jogurtem (0,5 szklanki = 1 jajko),
  • jabłkami (0,5 szklanki przecieru = 1 jajko),
  • rodzynkami, śliwkami, daktylami,
  • nasionami lnu (2 płaskie łyżki zalane 40 ml ciepłej wody = 1 jajko),
Zdolny kucharz na pewno znajdzie jeszcze kilkanaście innych zamienników, ale to są takie podstawy, które być może macie w swoich kuchniach.

Naleśniki bez jajek

Weźmy dla przykładu potrawę która utrzymuje swoją formę właśnie za pomocą jajek. Jeśli pominiemy je w przepisie i nie dodamy nic innego, to wyjdzie nam rwąca się, gumowata paćka, z której tylko pies się ucieszy. Ale jeśli jajka zastąpimy np: mąką kukurydzianą lub ziemniaczaną to staną się one bardziej kruche. A jeśli dodamy przecier z nasion lnu, to naleśniki będą fajnie sprężyste, ale już nie takie cienkie jak pergamin.

Biszkopt

Chyba każdy w swoim życiu go jadł, swoje specyficzne właściwości nabywa właśnie za pomocą jajek, a dokładniej białek z jajka. Biszkopt(powinnam nazwać go raczej produktem biszkopto- podobnym) choć jest trudnym ciastem to możemy upiec go na posiłkując się proszkiem do pieczenia, sodą oczyszczoną oraz octem. Oczywiście smak będzie inny, ale sama konsystencja pozostanie taka sama. 

Muffiny

Do tych idealnie nada się pasta dyniowa. Dzięki niej muffiny będą sprężyste i wyjątkowo smaczne. Do ciasta można dodać też trochę mąki kukurydzianej co zmieni strukturę ciasta pozwalając mu się trochę napowietrzyć. 


Większość przepisów możemy sami dowolnie modyfikować, możemy zastępować jajka kilkoma różnymi odpowiednikami, co sprawi, że osiągniemy zupełnie nowy smak. Musimy pamiętać tylko o zachowaniu umiaru, aby później nasze dania nie smakowały mydłem, a jest to możliwe jeśli przesadzimy z ilością sody oczyszczonej. Jeżeli przedobrzymy z mokrymi i ciężkimi zamiennikami to mamy szansę upiec zakalec lub wyjątkowo smaczną tartę- to akurat zależy od punktu widzenia. Jednym słowem umiar i wujek google, który na pewno Wam doradzi. Tymczasem ja uciekam wcinać mydlane ciasteczka :)
Pielęgnujący dwufazowy płyn do demakijażu oczu | Nivea

Pielęgnujący dwufazowy płyn do demakijażu oczu | Nivea

Czasem jest tak, że potrzebujemy aby ktoś porządnie kopnął nas w tyłek tylko po to, abyśmy w końcu obudzili się z letargu. I tak też musiało się stać ze mną. Od dłuższego czasu żyłam w przekonaniu, że produkty do demakijażu to jedna wielka klęska. W przekonanie to wciągnął mnie różany żel do demakijażu od Avon, który zamiast zmywać- rozmywał. A skoro tak bardzo konsultantka go zachwalała to żyłam w przeświadczeniu, że i tak jest pewnie lepszy niż inne produkty na rynku... Ale nie! Wcale nie jest! Przysłowiowego kopniaka w tyłek otrzymałam od Wizaż- klubu recenzentki, dzięki którym otrzymałam możliwość przetestowania pielęgnującego dwufazowego płynu do demakijażu oczu od Nivea.

Płyn do demakijażu znajduje się w stylowej buteleczce z nakrętką o pojemności 125 ml, jego cena oscyluje w granicach 12 zł, a jest to też kwota jaką płaciłam za ten nieszczęsny różany żel od Avon. Choć buteleczka posiada plastikowe zabezpieczenie- dozownik, to gwarantuję Wam, że za każdym razem pobieram dużo więcej płynu niż potrzebuje. Szkoda, że tak mało firm korzysta z buteleczek z pompką, czy atomizerem. Z uwagi na to, że zazwyczaj pobieram za dużo produktu, to ten staje się niewydajny i w oczach znika z opakowania. Może gdyby tak przelać go w butelkę z atomizerem? Być może ten problem zniknie. Płyn jest produktem dwufazowym, który zmyć ma najbardziej wodoodporny makijaż, ma on także pielęgnować rzęsy. W buteleczce znajduje się dwukolorowa substancja, przy czym zakładam, że bezbarwny płyn jest "olejkiem" nawilżającym, a różowa część to po prostu środek myjący. Przed użyciem należy wstrząsnąć opakowaniem, aby kolory się połączyły i aby pobrać równą ilość obu składników na wacik.

Jak już wiecie; lubię czytać obietnice producenta i sprawdzać czy w choć małym stopniu pokrywają się one z rzeczywistością. Tym razem producent obiecuje to:
Pielęgnujący Dwufazowy Płyn do demakijażu oczu NIVEA Bez pocierania. Bez podrażnień. Skuteczny i wyjątkowo łagodny jednocześnie. Dwufazowa formuła z jednej strony efektywnie usuwa nawet najbardziej wodoodporny, trwały makijaż oczu. Z drugiej strony pielęgnuje delikatną i wrażliwą skórę wokół oczu oraz rzęsy.
  • Skutecznie usuwa nawet najbardziej trwały makijaż, bez konieczności pocierania
  • Chroni delikatne rzęsy
  • Nie pozostawia nieprzyjemnej, tłustej warstwy
  • Pielęgnuje wrażliwe okolice oczu
Skład: Aqua, Isododecane, Isopropyl Palmitate, Dimethicone, Phenoxyethanol, Sodium Chloride, Trisodium EDTA, Caprylyl/Capryl Glucoside, Benzethonium Chloride, Sodium Ascorbyl Phosphate, Citric Acid, Sodium Hydroxide, CI 16035 

O ile skład produktu mogę bardzo szybko porównać i sprawdzić w google czy jest bezpieczny. to obietnice musiałam sprawdzić na własnej skórze własnych oczach. A tak się szczęśliwie złożyło, że ostatnie tygodnie były makeupowym szaleństwem. Masa nowych kolorów, kilka paletek, nowe tusze, baa! Nawet eyeliner i nowa ukochana maskara. Jak się domyślacie; czymś musiałam to wszystko zmyć. I tutaj z pomocą przyszedł właśnie pielęgnujący płyn dwufazowy do demakijażu oczu.

I tutaj zostałam pozytywnie zaskoczona. Cena sugerowała, że otrzymałam produkt jakości różanego żelu. Zakładałam więc, że po testach nowych paletek moje oczy będą podrażnione, czerwone, obraz będzie przymglony, a skóra pod oczami i na powiekach przypominać będzie papier ścierny. Ale na szczęście nic takiego nie miało miejsca. Co ciekawe płyn nie pozostawia na skórze tłustego filmu czego spodziewałam się czytając o aspektach pielęgnacyjnych. 

Zmywanie cieni, czy to wersji w kamieniu, w kremie czy w kredce zawsze przebiegał bezproblemowo. Tak naprawdę wystarczyło przyłożyć nasączony płynem wacik do powieki i ślad po cieniach ginął. Podobnież sprawa miała się z eyelinerem czy zwykłym tuszem. Tusz wodoodporny miał się trochę lepiej i tutaj faktycznie trzeba było potrzymać wacik kilka chwil na oku po czym wystarczyło delikatnie przetrzeć i ten także ustępował. Nie było mowy o żadnym tarciu, ciśnięciu, czy też kilkukrotnym powtarzaniu zabiegu. Wszystko pięknie schodziło, nic się nie rozmazywało. Z uwagi na to, że nie trzeba było pocierać skóra nie zostawała podrażniona ani czerwona. Nie wiem natomiast co producent miał na myśli pisząc, że produkt pielęgnuje rzęsy. W czasie stosowania tego płynu do demakijażu nie zauważyłam żadnych zmian w ich okolicy. Chyba, że wziąć pod uwagę fakt "nie pocierania" i "nie wyrywania" w tej sposób rzęs. Kiedy stosowałam żel z Avon to dość często zdarzało mi się po demakijażu znaleźć rzęsę na policzku,, być może była to właśnie kwestia mechanicznych uszkodzeń. Od kiedy stosuję ten płyn takie sytuację się nie zdarzają, więc jeśli to jest ta "pielęgnacja" to jak najbardziej na plus.


Podsumowując

Jestem jak najbardziej na tak. Cena jest całkiem przystępna, jego dostępność jest praktycznie nieograniczona. Sposób działania przemawia na jego korzyść w 100%. Jedyna wada, to według mnie "dozownik" i ilość pobieranego płynu. Choć myślę, że nad tym akurat można zapanować, o ile będzie myślało się o tym co się robi, a nie o nowych kosmetykach czekających na półce ;) Wersja, którą posiadam przeznaczona jest do wrażliwych okolic oczu, ale już zdążyłam wyszukać w sieci informację o tym, że na rynku dostępna jest jeszcze wersja dla delikatnych okolic oczu. W składzie drugiej wersji znajdziemy ekstrakt z bławatka. "Niebieska" wersja przeznaczona jest także dla osób noszących soczewki. Więc za różnorodność kolejny plus. A wersję niebieską też będę musiała przetestować ;) Na zdjęciach powyżej pokazałam Wam też jak ten płyn radzi sobie ze zmywaniem pomadek matowych od Bourjois, które po wyschnięciu trzymają się naprawdę dobrze.

Kochani! Jeśli macie jakieś pytania odnośnie tego konkretnego produktu to zachęcam do rozmów w komentarzach. Dla ułatwienia naszym pogaduchom wgrałam na bloga disqusa, a więc teraz powinno być jeszcze łatwiej. Oczywiście jak zawsze zapraszam Was na "moje- nasze" socjale i do następnego!
Qrka - Kura do mikrofali | Wcale nie upiekłem znanej blogerki rękodzielniczej | Naczynie do gotowania jajek w mikrofali

Qrka - Kura do mikrofali | Wcale nie upiekłem znanej blogerki rękodzielniczej | Naczynie do gotowania jajek w mikrofali

Droga Agato!
Mam nadzieję, że nie jesteś zła, za ten clickbaitowy tytuł. Ale musiałem; przez Ciebie wszystkie kurczaki są teraz qrczakami, a kurki- qrkami. :) Oczywiście tytuł ten to mój wyraz sympatii do Ciebie. Aaa, ja też lubię rabarbar...

Qrka wodna!

Wracając jednak do meritum. Widzicie na zdjęciu dziwną kurkę? Ponad rok temu przyjechała ona do nas w ramach rekompensaty za utracony czas w panelu badawczym. Kurka po przyjeździe wylądowała na mikrofali i robiła za ozdobę i kurzołap. Dlaczego tak zapytacie? A dlatego, że Kamila bała się jej użyć. Bała się, że jajko, które wkłada się do kurki wybuchnie w czasie grzania. Dlaczego tak myślała? Bo próbowała kiedyś ugotować jajka w mikrofali, jej siarczyste przekleństwa słyszała pewnie cała okolica, a klęła bo musiała wyszorować całą mikrofalę po eksplozji. Dobrze, że nie było mnie wtedy w okolicy, bo kto wie, czy ta jej stan emocjonalny nie zmieniłby się w akt nienawiści skierowany w moją stronę.

Męskie podejście do tematu

Jak na odważnego mężczyznę przystało, wsadziłem jajko kurze w d... tyłek. Zalałem ją wodą i wrzuciłem do mikrofali na prawie 10 minut. Tylko po to, żeby później zjeść całkiem smaczne, jedno! jajko na miękko. Nic nie wybuchło, nic się nie stopiło, nikt się nie najadł, nikt nie pomyślał, że z jednej kury obiadu nie będzie. W opisie produktu znalazło się sformułowanie: "najszybsze jajko na śniadanie". Przy założeniu, że na śniadanie lubię zjeść 3 miękkie jajka to przyrządzanie mojego śniadania trwałoby 30 minut. Chyba, że kupiłbym 3 kury i jakimś cudem upchałbym je w mikrofali, a one nie są jakoś wybitnie małe. Standardowo gotowane jajka w garze i w wodzie gotuję po około 5 minut; 2 minuty zanim zagotuje się woda i 3 minuty gotowania jajek. Więc słowo "szybkie" chyba traci na znaczeniu. Moja luba jada jajka na twardo, więc powinna trzymać je w kurze około 15 minut. Ten czas jest strasznie zastanawiający, a jeszcze bardziej zastanawia mnie czy w jajkach po tak długim czasie zostają jeszcze jakieś składniki odżywcze, czy już wszystko wyleciało przez kurzy móżdżek? A, może się mylę i jest wręcz przeciwnie?

Stosunek ceny do jakości

Mała chińska kura kosztuje jakieś 25 złotych. Plastik nie jest najwyższych lotów, a aluminiowa wkładka w środku wygląda jak materiał wycięty z puszki po piwie, który zaliczył kilku meneli. Nad tym czy kura działa, nie ma co się zastanawiać. Działa całkiem dobrze, ale jest mało pojemna. 25 zł. za naczynie w którym możemy przygotować tylko jedno jajko? Wydaje mi się, że za tyle kupimy już garnek, w którego uda nam się wepchać 6 sztuk, a więc dobre śniadanko dla dwojga.  Do tej pory trzyma się ona kupy, używana jest raczej od święta i w sytuacjach kiedyś ktoś zapomni kupić gaz do kuchenki. Ale działa, żyje, nic się nie ułamało, nawet te śmieszne małe nóżki nadal trzymają kurę stabilnie. Nigdy jeszcze kura nie wywinęła orła, ha! A farba z niej nie zeszła, jednym słowem; gadżet dla mniejszych łasuchów. Zwierzę, którego nie trzeba karmić i które wiecznie nie gdacze, być może ta Kura jest nawet lepsza od kobiety... gdyby tylko zmywała naczynia.
Tej granicy nie przeskoczysz | Limity na Instagramie (instagram)

Tej granicy nie przeskoczysz | Limity na Instagramie (instagram)

Zakładam. że większość z Was wie, że uwielbiam Instagram. Kocham go przede wszystkim za możliwości jakie oferuje. Ale kocham go także za kwadratowe zdjęcia, które osobiście najbardziej lubię robić. Mam tylko jedno ale, Instagram potrafi zdołować. A robi to (mam taką nadzieję) nieumyślnie blokując konto za podejrzany ruch lub za zbyt dużą liczbę kliknięć w serduszko... Ale co poradzić kiedy tak bardzo lubi się "serduszkować" innych? Po prostu trzeba uważać, ale żeby uważać, to trzeba wiedzieć na co. Więc oto powstaje wpis zawierający kilka informacji na temat Instagram'a i limitów na niego nałożonych. 
Limity, które podaję są aktualne na dzień publikacji tego posta. W przypadku ich zmiany postaram się nanieść poprawione dane na wpis. Jednak z uwagi na to, że mogę coś przeoczyć proszę o nie traktowanie tego wpisu ze 100% pewnością. Jeśli widzicie, że jakieś dane są nieprawidłowe, to proszę dajcie znać mi i innym; zostawiając choćby komentarz.

60 

Aż tyle osób możesz zaobserwować lub od-obserwować w ciągu jednej godziny. Jest to także liczba komentarzy jaką można wystawić w ciągu godziny. Wyjątkiem są komentarze składające się z samych emotikonek, tych można dodać zdecydowanie mniej, Na szczęście jednak IG nie od razu blokuje nam możliwość wystawiania komentarzy za nadużywanie emotek, wystarczy zmodyfikować treść komentarza i wszystko znów zaczyna działać. 

7500

Jest to maksymalna liczba osób jaką możesz zaobserwować. Istnieją natomiast konta na Instagram'ie, które obserwują większą ilość osób. Właściciele tych kont pochodzą z ery sprzed limitowej, czyli obserwowali innych zanim limit został nałożony. Jest to jedno z zabezpieczeń antyspamowych na IG.

2200

Tyle znaków możemy umieścić w opisie pod zdjęciem. Przy próbie wpisania kolejnego znaku nic się nie stanie, znak po prostu nie wskoczy. 

30

Dokładnie 30 # możemy umieścić pod jednym zdjęciem. Kiedy wykorzystamy ten limit to nie uda nam się w komentarzach dopisać jeszcze kilku, więc stosujcie je rozważnie. Najgorsze jest jednak to, że jeśli spróbujemy dodać opis z większą ilością znaczków to wtedy Instagram opublikuje zdjęcie bez opisu. Więc będziemy musieli pisać go raz jeszcze. 

5

Instagram umożliwia zalogowanie się z poziomu jednej aplikacji do 5 kont. Dostęp do całej piątki mamy poprzez panel szybkiego przełączania. Jeszcze jakiś czas temu aby móc zalogować się na inny profil trzeba było się wiele natrudzić. 

200

Na głównej stronie możesz podejrzeć 200 zdjęć z aktywności twoich znajomych. Jeszcze do niedawna kiedy na IG zdjęcia wyświetlały się chronologicznie to te 200 zdjęć było najświeższą aktywnością. Niestety od niedawna cała główna strona kieruje się nowymi zasadami, więc nie zdziw się jeśli zobaczysz zdjęcie popularnej osoby sprzed 3 dni, a nie zobaczysz zdjęcia przyjaciółki sprzed 3 minut. Na głównej stronie wyświetlane są zdjęcia, które najlepiej się przyjmują, ale oczywiście pojawiają się też te mniej popularne.

W praktyce nie do końca mają zastosowanie limity dotyczące polubienia zdjęć czy komentowania. Jeśli Instagram podejrzewa działanie botów(automatycznego systemu) to ogranicza nas jeszcze bardziej. Niestety algorytmy na Instagram'ie nie są idealne, więc czasem zdarzy się, że po polubieniu 5 zdjęć opcja zostanie nam nagle zablokowana. Wtedy pozostaje nam już tylko poczekać, czasem kilka minut, a czasem kilka dni. Z doświadczenia wiem, że jeśli raz system nas zablokuje to po odblokowaniu nie należy nadużywać uprzednio zablokowanej opcji. Wydaje mi się, że po odblokowaniu znajdujemy się na jakiejś liście testowej z której wpadnięcie na listę blokad jest jeszcze prostsze, czasem wystarczy 10 serduszek... Wszystkie te limity na Instagram'ie mają na celu ograniczenie spamu, ograniczenie automatycznych działań, a co za tym idzie; poprawę jakości kontentu.
Okocim Jasne | Tylko z trzech składników | 10 miesięcy później

Okocim Jasne | Tylko z trzech składników | 10 miesięcy później

I ten tytuł wcale nie oznacza, że jestem zbyt leniwa aby napisać Wam recenzję piwa i podsumowanie kampanii od razu po jej zakończeniu. Ten tytuł oznacza, że po ponad 10 miesiącach od zakończenia kampanii produkt, który wtedy miałam okazję poznać nadal pojawia się a naszym domu. O samej kampanii nie trzeba pisać więcej nad to że była udana, ciekawa i myślę, że zadowoliła obie strony. O panelu pośredniczącym napiszę tylko że się spisał, dopilnował formalności i pomógł zorganizować fajną akcję. 

Tylko z trzech składników

Ten slogan chodzi mi po głowie za każdym razem kiedy kupuję w sklepie piwo, prawdę powiedziawszy to mój gust w tym kierunku jest mocno ograniczony i o ile nie chcę spróbować czegoś nowego to do wyboru mam 3 marki. Czasem wybierając coś innego niż Okocim mam dziwne wrażenie, że postępuję źle i kupuję "chemię" w butelce. A wszystko to przez slogan, który przekonał mnie, że dobre piwo, to naturalne piwo bez dodatku polepszaczy. Można powiedzieć, że slogan mnie kupił, ale to nie do końca prawda. Kupił mnie też smak, który wydaje mi się wybitnym. Do tej pory każde piwo z wyjątkiem smakowych zdawało mi się gorzkie, nie zawsze miałam ochotę na piwo smakowe, a na goryczkę tym bardziej. W takie dni rezygnowałam całkowicie z piwa na rzecz dobrego drinka. Dzisiaj kiedy mam ochotę na niegorzkie piwo to po prostu sięgam po Okocim Jasne. Samo piwo jest łagodne, delikatne- idealne na kobiece podniebienia. Ale! Przedmąż także się w nim rozsmakował i tym oto sposobem. Przedmąż, który nie lubił i nie pijał piwa zaczął sam po nie sięgać w sklepach.

Pochodzenie

O pochodzeniu receptury piwowarskiej i umiejscowieniu samego browaru nie będę Wam opowiadać, jeśli natomiast chcielibyście się czegoś o tym dowiedzieć to zapraszam Was serdecznie na stronę okocim.pl. Możecie zaspokoić tam swoją ciekawość i dowiedzieć się czegoś ekstra, nawet o samym procesie warzenia piwa. Wiedział ktoś z Was, że piwo można warzyć samemu nawet w domu? Mnie ta sztuka fascynuję, ale chyba brakuje mi cierpliwości.


Zwrotne butelki

To zapewne wyda Wam się dziwne, ale bardzo szanuję markę za podjęcie takiej decyzji. Nie jestem super- hiper- ekologiczna, ale staram się podejmować świadome decyzję. I tak na przykład staram się nie kupować napoi w niezwrotnych szklanych butelkach, nie zabieram ze sklepu foliowych torebek- mam dużą płócienną torbę do której wkładam zakupy. Jeśli mam taką możliwość to zawsze wybiorę rodzinne opakowania produktów. A wszystko po to, by nie produkować miliona śmieci. Żyję w przeświadczeniu, że firma która przyjmuje butelki zwrotne lepiej wie jak je zutylizować lub wykorzystać, niż pan na wysypisku. I tak po kampanii Okocimskiej zostałam tylko z ogromnym (swoją drogą kocham go za to ile mieści w sobie par butów- nie zmienia to faktu, że potrzebuje jeszcze kilka takich sztuk) kartonem na który znalazłam zastosowanie. Butelki pojechały do skupu, a ja poczułam się lepsza, bo zrobiłam coś dla środowiska. 


Warzymy, nie produkujemy

Dla mnie jako rękodzielniczki jest to maksyma najważniejsza z najbardziej ważnych. Oznacza tylko i aż tyle, że produkt wykonany jest z sercem, z najwyższą starannością i z miłości. Powinniście zrozumieć jak ważny jest aspekt robienia czegoś z sercem. W każdy wykonany produkt w moim przypadku biżuterię w przypadku Okocim- piwa, wkładany jest kawałek serca osoby, która go robiła. Serce wkłada się poprzez poświęcenie czasu, nerwów czy pieniędzy. W dobie internetu kiedy wszystko możemy kupić u Chińczyka za 1$ przestajemy rozumieć jak ważna jest jakość, zaczynamy iść w ilość. Zapominamy o tym, że produkty powinny być dobre, a nie tylko znośne. Powinny działać dłużej niż do gwarancji, która kończy się za 2 lata. Powinny być pyszne i naturalne, a nie sztuczne i pozbawione smaku. To czy produkty będą dobre zależy w głównej mierze od nas, firmy zaczną się bardziej starać kiedy zauważą malejący popyt na tanie produkty. Wiem, że zakupy tańszych produktów można tłumaczyć niskim dochodem, ale chyba dobrze wiemy, że tanie nie zawsze oznacza tańsze. Weźmy na przykład torebki, u chińczyka kupimy jakieś maluchy już za 3$, na dobrą jakościową torebkę wydać musimy kilkadziesiąt złotych. Tylko, że ta torebka za x-dziesiąt złotych posłuży nam znacznie dłużej niż 10 torebek z Chin.
Jak założyć konto w PayPal

Jak założyć konto w PayPal

Część serwisów w których można zarabiać w internecie oferuje wypłatę zarobionych środków pieniężnych na PayPal. Serwis ten jest bowiem bardzo przyjazny dla użytkownika i dba o poufność danych osobowych. Zapewne większość z was posiada już swoje konto, jednak nie każdy potrafi przebrnąć przez proces rejestracji lub obawia się o swoje bezpieczeństwo, w końcu konto w PayPal łączymy z kontem bankowym, a czasem nawet z kartą płatniczą. Wpis ten ma na celu wyjaśnienie procesu rejestracji oraz rozwianie wątpliwości co do wiarygodności serwisu.

Samo założenie konta jest banalnie proste.Wchodzimy na oficjalną stronę serwisu PayPal.com i wybieramy z prawego górnego rogu opcję "załóż konto" lub klikamy po prostu >>tutaj<< . Powinniśmy znaleźć się teraz na stronie, w której definiujemy, czy chcemy założyć konto osobiste, czy firmowe. Wybieramy opcję pierwszą i klikamy Kontynuuj.
Wypełniamy pola odpowiednio do podpowiedzi, podajemy adres e-mail, którym później będziemy się posługiwać. Adresem e-mail będziemy się logować, ale adres e-mail to także "nazwa rachunku" potrzebna innym użytkownikom do wpłaty pieniędzy. Ustalamy też swoje hasło do logowania. W PayPalu nie potwierdzamy przelewów kodem sms jak w banku, więc jedynym zabezpieczeniem naszych pieniędzy w systemie jest hasło, więc dobrze będzie jeśli nie będzie zbyt proste.
Po przejściu dalej pokazuje nam się takie okienko, ponownie wypełniamy je podając prawdziwe dane osobowe, akceptujemy regulamin, wyrażamy zgodę i zakładamy konto.


















Co dalej? 

Następnie należałoby połączyć nasze konto PayPal z kontem bankowym i z kartą kredytową lub debetową jeśli chcemy za ich pomocą płacić w internecie. Jeśli nie czujemy potrzeby podawania swoich danych; zamykamy okienko i przechodzimy do swojej poczty internetowej, gdzie oczekuje już na nas wiadomość z serwisu. Postępujemy zgodnie z poleceniami zawartymi w e-mailu, potwierdzamy swoje dane i gotowe. Posiadamy gotowe do użytku konto PayPal. Należy jednak pamiętać, że dopóki nie powiążemy swojego konta bankowego z kontem PayPal nie będziemy mogli przepłacać między kontami gotówki. Jednak nie jest to potrzebne aby korzystać z części serwisu. Już kilka sekund po rejestracji i potwierdzeniu adresu e-maill możemy przelewać pieniądze między użytkownikami PayPal.
Your Kaya | 100% organicznej bawełny | Subskrypcja produktów do higieny intymnej

Your Kaya | 100% organicznej bawełny | Subskrypcja produktów do higieny intymnej

Organiczne znaczy lepsze? Z gruntu rzeczy tak. O ile określenie organiczny stosowane jest tylko na produktach, które w naturalny sposób pozyskują składniki do produkcji swoich produktów. W dobie dostępu do sieci internetowej oraz do informacji stajemy się coraz bardziej rozważni, a co za tym idzie, świadomi. Coraz chętniej sięgamy po produkty oznaczone symbolem Bio, czy bez Gmo. Robimy to, ponieważ wierzymy, że dzięki temu lepiej się odżywiamy oraz mniej obciążamy środowisko naturalne. I tutaj jest to jak najbardziej na miejscu. Zastanawiam się tylko dlaczego jesteśmy tak rozważni tylko w sytuacji zakupu żywności. Kiedy wchodzimy w alejki sklepowe z chemią czy produktami do higieny intymnej to łapiemy produkty jak leci i pędzimy do kasy bez większego zastanowienia. A produkty z tych działów także mogą być produkowane z różnych; lepszych i gorszych półproduktów przy udziale większej lub mniejszej ilości "chemii".

TSS, ang. Toxic Shock Syndrome

I choć nie zabrzmi to zbyt optymistycznie, to choroba ta dotyczy głownie kobiet stosujących tampony. Dzieje się tak ponieważ bakteria, która wywołuje syndrom wstrząsu toksycznego atakuje w okresie obniżonej odporności kobiety w czasie menstruacji. A to oznacza, że ma ona do pokonania znacznie cieńszą barierę ochronną. Nie udało mi się odnaleźć żadnych badań potwierdzających w 100%, że TSS dotyczy tylko kobiet w okresie menstruacji czy połogu. Nie odnalazłam też żadnych badań potwierdzających jednoznacznie, że rezygnacja ze stosowania tamponów zagwarantuje nam bezpieczeństwo. Odnalazłam natomiast informacje, które mówią, że odpowiednie stosowanie i regularne zmiany tamponów, mogą znacząco obniżyć ryzyko wystąpienia TSS. Niestety ryzyko zachorowania na TSS nie dotyczy tylko kobiet, występowanie tego syndromu zauważono także u mężczyzn oraz u dzieci u których to organizm nie wytworzył jeszcze odpowiednich przeciwciał.

Kluczem do zachowania zdrowia jest odpowiednia higiena

Informacje, które za chwilę przedstawię znajdują się w każdym opakowaniu tamponów. Jednak wiem sama po sobie, co dzieje się z instrukcjami kiedy w ręce wpada mi nowy produkt.
  • Przed każdą i po każdej aplikacji tamponu należy dokładnie umyć ręce. 
  • Tampon należy zmieniać co kilka (3-6)godzin. Jeśli musisz robić to częściej niż co 3 godziny to oznacza, że powinnaś wybrać wariant o większej chłonności. 
  • Należy usuwać tampony gdy są w pełni nasiąknięte. Ułatwi to ich wyciągniecie oraz uchroni nas od podrażnień wywołanych obtarciem. Przez ranki w skórze do organizmu mogą dostawać się bakterie, w tym ta która powoduje TSS.
  • NIGDY! Nie używaj tego samego tamponu dłużej niż przez 8 godzin.
  • Jeśli chcesz stosować tampony w nocy; zawsze bezpośrednio przez snem zakładaj nowy i wymień go niezwłocznie po przebudzeniu.

Co jeszcze mogę zrobić?

Coraz więcej firm na rynku wprowadza produkty organiczne czy bezzapachowe. Więc możesz zapoznać się z ich ofertą i sprawdzić czy te produkty nie okażą się dla Ciebie lepsze od tych, z których dotychczas korzystałaś. Jakiś czas temu natknęłam się na produkty Kaya, które produkowane są z 100% organicznej bawełny (bawełna pozyskiwana jest z małych, ekologicznych gospodarstw, które do produkcji nie stosują sztucznych nawozów). Dodatkowo do ich produkcji nie stosuje się wybielającego chloru. A bezzapachowa formuła gwarantuje nam że w środku nie znajdziemy długiej listy E.E.E. u przymilającej nam 10 sekundowy czas aplikacji. Kiedy idzie o moje zdrowie to wolę, żeby coś nie pachniało w ogóle jeśli substancja zapachowa mogłaby powodować podrażnienia. Przede wszystkim możesz zacząć czytać i pytać; o to co jest dobre dla Ciebie i dla naszego organizmu. Możesz pytać dlaczego bawełna organiczna jest lepsza od zwykłej bawełny oraz dlaczego jej uprawa mogłaby pozytywnie wpłynąć na organizmy nie tylko kobiece. O bawełnie organicznej możecie poczytać na blogu Your Kaya

Subskrypcja produktów do higieny intymnej

Jedne z nas kochają zakupy, inne wręcz nienawidzą. Część z nas pamięta w o wszystkim, a część z nas to łapiduchy, które zapomniałyby oddychać gdyby ktoś im tego nie powiedział. Na zakupy chodzimy często i jeśli zapomnimy kupić cukier, to w najgorszym razie wypijemy gorzką kawę. Gorzej ma się sytuacja, kiedy zapomnimy kupić produkty do higieny intymnej. Wtedy gorączkowo obszukujemy łazienkę lub wysyłany partnera na zakupy, który nie zawsze ucieszy się, że ma wejść w "tą alejkę sklepową". Tutaj dla zapominalskich firma Kaya wprowadziła fantastyczną subskrypcję. Coś na wzór box'ów niespodzianek, tak ostatnio popularnych. Z tym, że ten box możemy dowolnie personalizować. Co to znaczy? Tylko tyle i aż tyle, że wybieramy ilość potrzebnych produktów i cyklicznie według wcześniej ustalonego grafiku otrzymujemy przesyłkę. Oczywiście więcej dowiecie się na stronie Your Kaya.


Zestaw powitalny

To zestaw produktów, który możemy zamówić bez zobowiązania do przyszłej prenumeraty produktów. W jego skład wchodzi 20 sztuk tamponów wykonanych ze 100% bawełny organicznej; w tym 5 sztuk mini, 10 sztuk normal oraz 5 sztuk super. Określenia: mini, normal i super to określenia klasy chłonności. W zestawie znajduje się także miniaturka łagodnego płynu do higieny intymnej. W składzie płynu na próżno szukać wysuszającego mydła, barwników, substancji zapachowych czy alkoholu. Ma on lekko lepką konsystencję, przeźroczysty kolor, a jego skład prezentuje tak:
Aqua, Lauryl Glucoside, Cocamidopropyl Betaine, Glycerin, Cocamide DEA, Aloe Barbadensis Leaf Juice, lactic Acid, Allantoin, Methylchloroisothiazolinone, Methylisothiazolinone
Chemik ze mnie marny, ale nie znalazłam w tym składzie nic do czego choć w małym stopniu można by się przyczepić;  żadnych detergentów, paskudnych środków, no i nic wysuszającego. Za to znalazłam coś, czym należałoby się trochę bardziej chwalić. Mianowicie w składzie znajduje się kwas mlekowy, który pomaga utrzymać odpowiednie pH okolic intymnych. W składzie znajduje się wyciąg z aloesu oraz alantoina, oba te składniki łagodzą podrażnienia i stany zapalne. Aloes działa także kojąco i nawilżająco. Próbka z zestawu powitalnego przychodzi w słodkiej miniaturowej buteleczce, natomiast pełnowartościowy produkt ma pojemność 250 ml oraz posiada pompkę, co pozwala zachować jeszcze większą higienę. Nie wiem jak Was, ale mnie ten skład "kupił". W moim zestawie powitalnym znalazłam jeszcze słodką przekąskę, oraz kupon rabatowy do wykorzystania w poradni żywieniowej Foddy Brains.
Koszt zakupu zestawu powitalnego wynosi 22 zł, ale! Aktualnie trwa promocja w której zestaw ten można kupić o 50% taniej, więc za całość zapłacimy 11 zł.

Podsumowując

Osobiście z tamponów korzystam od ponad siedmiu lat. Zdecydowałam się na ten sposób zabezpieczenia z uwagi na wygodę, łatwe stosowanie i przyjazny wygląd. O wiele lepiej w torebce wygląda kilka kolorowych papierków- cukierków (tak można kupić tampony w ozdobnych opakowaniach), niż kilka dużych kwadratowych podpasek. Zdecydowałam się na nie także z uwagi na higienę i problemy z obtarciami, które niestety miewałam, kiedy stosowałam podpaski. Na dzień dzisiejszy nie wyobrażam sobie powrotu do nich, jeśli jakimś cudem musiałabym zrezygnować z tamponów, to zdecydowałabym się na kubeczek menstruacyjnych. Ale wracając; uważam, że tampony są lepsze dla naszego organizmu- pod warunkiem, że będziemy odpowiednio z nich korzystać. O tamponach Your Kaya mogę wypowiadać się tylko w superlatywach: są chłonne, mają kilka rozmiarów, posiadają mój ulubiony sposób otwarcia, są organiczne i bardzo łatwo się je wprowadza. Ich cena jest jak najbardziej na plus, bowiem koszt zakupu 20 tamponów waha się w granicach 16-18 złotych. Co daje średnio 0,85 groszy za sztukę. Najbardziej popularna marka na rynku oferuje produkty w cenie średniej 0,87 złotego za sztukę. Oczywiście zdaje sobie sprawę, że marki własne sklepów są jeszcze tańsze, ale nie do końca uczciwym byłoby porównywanie wysoko-półkowych produktów z najtańszymi. Jak widać; można zrobić dobry produkt z fantastycznym składem i nie musi on wcale kosztować kroci. Jeśli chodzi o mnie to wiecie już (albo nie:D Pozdrawiam instagrmowiczów), że jestem chomikiem, więc całkowitą przesiadkę na w pełni organiczne tampony przewiduję dopiero po wykończeniu zapasów w domu. Natychmiast natomiast przerzucam się na płyn do higieny intymnej. Myślę, że jest to jedna z "tych świadomych" decyzji, nad którymi każdy z nas się w końcu pochyli.
Jak uszczęśliwić kobietę? | Tańczący pingwin z prezentem od Fortum

Jak uszczęśliwić kobietę? | Tańczący pingwin z prezentem od Fortum

Kiedy kochasz kogoś już wiele lat i zdaje Ci się, że wiesz o nim wszystko; o jego potrzebach, pragnieniach, marzeniach. To mam Ci tylko jedno do powiedzenia: 
Guzik wiesz!
Kiedy kochasz kogoś już wiele lat to przyzwyczajasz się do jego dziwactw, słownictwa i obecności. Czasem do takiego stopnia, że każdy dzień, choć z pozoru idealny, staje się gwoździem do Twojego rozdrażnienia. Cholera! Ile razy w roku można narzekać na ból ucha spowodowany ciągłym noszeniem słuchawek? Ile razy w roku, choć chyba powinienem zapytać, ile godzin w roku można słuchać muzyki? I tak dzień po dniu, tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu... ten sam schemat, a Ciebie diabli biorą. Aż tu nagle pewnego dnia przyjeżdża kurier z nagrodą w konkursie. 

I nagle świat staje na głowie...

Ona przestaje narzekać na ból ucha, bo przestała zakładać te cholerne słuchawki. Ciebie zaczynają boleć uszy od stoperów. Cholera! Co za diabeł wpadł na pomysł wyprodukowania głośnika bezprzewodowego? Kto wpadł na genialny pomysł oferowania go jako nagrodę w konkursie. I jeszcze raz: CHOLERA! Kto wpadł na to by brostep nazywać muzyką?! Tego ostatniego powiesiłbym na przysłowiowych... nieważne.

Dziękuję Bogu za...

...stopery do uszu. Gdyby nie one, to już dawno dałbym sobie uszy amputować. Nadal niestety jest to pomysł nazbyt interesujący aby rozważać jego plusy i minusy, więc daje sobie z tym spokój. Żeby nie było, że taki bogobojny ze mnie człowiek, to dziękuję też firmie Fortum, która to nieumyślnie wprowadziła w moje życie cierpienie. Mógłbym co prawda zacząć Was nienawidzić i pozwać za zakłócanie miru domowego, ale... zrobiliście mi dzień. Cholera! Po angielsku brzmi to lepiej: "made my day!" I raczej nie "day", a "months". Nigdy nie widziałem, aby moja laska tańczyła, aż tu nagle bumm. Wchodzę to kuchni i co widzę? Moja luba gotuje, w tle słychać odgłosy jak ze złomowiska, a jej ruchy przypominają mi pingwina... pingwina z epilepsją. I choć wygląda to strasznie, to jest to na tyle urocze, że chyba jednak Was nie pozwę :) Pewnie nigdy nie wpadłbym na to, aby te kocie ruchy nazwać tańcem. Na szczęście na moje pytanie o to co robi, z uśmiechem odpowiedziała: "jak to co? tańczę!" Właśnie ten uśmiech doprowadził mnie do szaleństwa, bo już dawno nie widziałem jej takiej swawolnej.

Bo kobiety są z wenus, a ja jestem ziemianinem

Być może to jest ta zasadnicza różnica między nami, może my po prostu mówimy innymi językami. Bo przecież kiedy ktoś się mnie pyta czy mam na coś ochotę, to mówię po prostu "podaj mi piwo". Kiedy zapytasz kobietę, czy czegoś potrzebuje; to albo usłyszysz, że "nie", albo, że "nie wie". I bądź tu mądry człowieku. Tym bardziej kiedy później dostajesz dziwne e-maile zatytułowane: "zobacz jakie fajne". I cholera! Nie wiesz, czy masz to kupić, czy ona po prostu chce pokazać Ci coś co kupiła koleżanka. Kobieta z którą przyszło mi żyć wielokrotnie pytana o to czy czegoś potrzebuje, zawsze odpowiadała, że nie. Aż tu nagle okazało się, że te jej ciągłe narzekanie na ból uszu miało powiedzieć mi, że ona potrzebuje głośnik... Słyszycie jakie to irracjonalne? :O

I tym oto...

...przydługim wpisem chciałbym powitać się z Wami na blogu. Mam nadzieję gościć tutaj od czasu do czasu. O ile tylko luba nie popełni na mnie jakiegoś czynu zabronionego w ramach zemsty za nazywanie jej pingwinem. Mam też nadzieję, że "dział męski" przyjmie się tutaj równie dobrze, co kobieca paplanina o farbkach do twarzy.

Pytanie retoryczne

A więc, jak uszczęśliwić kobietę? Dać jej kartę kredytową i powiedzieć: "Kup sobie co chcesz Kochanie, zaszalej!" A później łyknij kilka Hydroksyzyn na uspokojenie, najlepiej w dniu otwierania wyciągu z banku.
Przedmąż
Copyright © 2018 Prze- Testujemy wszystko , Blogger